
Scenarzysta forsę wziął, póżniej zaczął pić. I z dialogów wyszło dno zero czyli nic. 365 dni – recenzja.
Co powstanie w połączeniu karyńskiej fantazji oraz grafomanii? 365 dni czyli nasza Polska odpowiedź na 50 twarzy Greya!
Sycylia. Gorące jak piec do pizzy włoskie lato. Malutka wysepka i zamek na którym mafiozi omawiają szczegóły big deal. Big deal nie dochodzi do skutku bo rodzina Torricelli ananasa na pizzy i handlu kobietam nie toleruje. Massimo Torricelli wraz z ojcem idą na stronę pokontemplować.
Massimo to gość który w tańcu nie uprawia stosunku seksualnego. To syn szefa włoskiej mafii dyskotekowo-restauracyjnej. Twardy, nabuzowany testosteronem i mozzarellą gość. Jak trzeba to pośle swojego wroga na wieczne wakacje lub wykorzysta oralnie stewardesse.
Padre nagle pada niczym rażony ołowiem. Dosięgła go kula snajpera który zaczaił się w stratosferze. Nie mógł nigdzie indziej bo dookoła samo morze aż po horyzont. Massimo pada razem z ojcem i umierając widzi obrażoną twarz Polki. Umiera ale jakimś cudem zmartwychwstaje. Uratowała go Polka – Laura! Postanawia ją odnaleźć, porwać i dać jej 365 dni na zakochanie się w nim!
Tak w skrócie wygląda fabuła książki. Niestety ktoś wpadł na genialny pomysł żeby to zekranizować i niestety zekranizował te brednie.
Bohaterowie są płascy niczym spód do pizzy. Laura to idiotka a jej zachowanie jest pozbawione sensu i logiki. Sztuczne dialogi, ucięte sceny i muzyka nie adekwatna do tego co dzieje się na ekranie. Sceny erotyczne to nie wisienka na torcie. To nieobrany, brudny ananas na spalonej pizzy.
-10/10.
Żeby rozchodzić tą żenadę trzeba mieć kondycję maratończyka. Film jest szkodliwy społecznie. Jest dnem. To są urojenia pijanej od prosecco niewyżytej seksualnie Blanki Lipińsiej.
Do zobaczenia na Netflixie 😎
